Trzy powody, dla których kink powinien być na Pride’ach


  • J. Szpilka

  • 3 cze 2024

  • Julia Zając

Dyskusja nad tym, czy kink powinien być dopuszczany do obecności w obrębie wydarzeń typu Pride, na dobre weszła do repertuaru naszych czerwcowych sprzeczek. Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że spór o to, czy faceci w psich maskach bądź dziewczyny w obrożach mają prawo do maszerowania podczas manifestacji queerowej dumy, jest niemal równie ważny jak pytanie, czy do tych samych parad należy dopuszczać policjantów, bankierów i durnych polityków. Co więcej, problemy te są powszechnie postrzegane jako powiązane – z jednej strony regularnie powraca argument, że kink na Pride czyni takie imprezy mniej przyjaznymi dla rodzin z dziećmi. Z drugiej zaś można usłyszeć, że niechęć do elementów BDSM podczas Parad Równości to przejaw komercjalizacji Pride’u w ogóle, który z rewolucyjnej manifestacji przekształcił się w spektakl korporacyjnego pinkwashingu.

Obie te pozycje w nikły tylko sposób odnoszą się jednak do rzeczywistych problemów, na które sam spór o kink na Pride’ach wskazuje. Jeśli już, to pozostają one w orbicie paranoidalnych wyobrażeń o BDSM jako ucieleśnieniu gejowskiej perwersji, które regularnie powracają – chociażby – w wykorzystaniu zdjęć z Folsom Street Fair w San Francisco przez polityków prawicy jako dowodu na zboczenie pałętające się po zgenderowanych ulicach upadłego Zachodu. Nie chcę wikłać się w kłótnię, w której punktem odniesienia pozostają fantazje nie tyle queerowe, ile homofobiczne i quasi-faszystowskie. Zamiast tego chciałabym zarysować tutaj trzy powody, dla których kink ma miejsce na Pride’ach – wydarzeniach, które opierają się na historii samej queerowości. Jest to, jak sądzę, istotne, ponieważ debata na temat kinku dotyka czegoś znacznie ważniejszego niż tylko statusu pejczy i knebli na ulicy: stanowi ona żywotny dowód na to, że wbrew asymilacjonistycznym wyobrażeniom uprzywilejowanych gejów, problem queerowej dumy jest wciąż jak najbardziej istotny. 

Po pierwsze, kink (sadomasochizm, S/M, BDSM) stanowi integralną część naszej queerowej historii. Żadna opowieść o kulturach szeroko pojętego LGBT+ nie będzie pełna, jeśli nie obejmie skórzackiej „starej gwardii” lat 50. czy późniejszych subkultur leather, stanowiących jedną z podpór gejowskiego świata barowego w przededniu kryzysu AIDS. To praktykujące sadomasochizm lesbijki znajdowały się w awangardzie walki o swobodę seksualnej ekspresji wobec represyjnych i konserwatywnych tendencji w amerykańskim feminizmie lat 70. i 80. Czasopisma o fetyszystycznej tematyce poświęconej „przymusowej feminizacji” stanowiły źródło inspiracji dla pokoleń trans femek, tych samych, które za związki ze społecznościami S/M były potępiane przez pierwsze transfobiczne feministki. To w kinkowym lochu Susan Stryker odkrywała możliwości swojej ekspresji płci; to zaangażowanie w lesbijski sadomasochizm zaprowadziło Pata Califię do trans męskości.

Historyczne i współczesne kultury queeru są ściśle powiązane z kwestiami seksualnego pragnienia, erotycznej ekspresji i odmowy podporządkowania się burżuazyjnym normom publicznej przyzwoitości. Bez względu na to, jaki jest nasz indywidualny stosunek do seksu, uczestnicząc w demonstracji queerowej dumy, opowiadamy się więc również za żądaniem czegoś więcej niż tylko szarej, ponurej normy reprodukcyjnej heteryckości. Może to oznaczać wykrzykiwanie o miłości t4t, poszukiwanie lesbijskiej erotyki, która nie musi obejmować seksu, czy też sprzeciw wobec żądania skupienia seksualności na funkcji reprodukcyjnej. Erotyka skóry i lateksu, erotyka obroży i pejcza, erotyka dominacji i uległości stanowi jedną z wielu queerowych możliwości, a dziesiątki lat identyfikacji z nią na obrzeżach heteronormy wskazują na jej istotność dla tego, co zwykłyśmy nazywać queerowością.

Wobec zarzutów o ekstremalność kinku, o to, że jest on czymś niesmacznym, co nie każdy chciałby widzieć, pragnę podkreślić, że celebracja kultury queer nie może ograniczać się wyłącznie do estetycznie łatwych i przyjemnych widoczków. Queerowość warta swojej nazwy wymaga od nas konfrontacji z tym, co nie zawsze łatwo zaakceptować; z tym, co nie dla każdego jest mile widziane. Queerowa duma jest powodem do uwidaczniania się, a nie konsekwencją widoczności. Jeśli obecność na paradzie chłopców w skórzanych uprzężach, buczy z nożami czy transek w psich obrożach zniesmacza – tym lepiej: ta reakcja podkreśla tylko, dlaczego duma takich osób jest istotna i znaczy więcej niż tylko mdło powtarzane hasło.

Jednocześnie chciałabym też podkreślić, że kink, o którym tutaj mówię, to nie tożsamość, ale zestaw praktyk; to historia, a nie typ osoby. Spieranie się o to, czy posługiwanie się w sypialni pejczem i kajdankami jest wystarczające, żeby zasłużyć na miano queera (i tym samym prawo do obecności na Pride’ach) jest niczym więcej jak tylko kolejnym jałowym sporem o tożsamość. Queer jest dla tych, którzy czują się queerami; kink był historycznie jednym ze sposobów, by to odczuwanie stawało się ciałem, a Pride nie jest od tego, żeby jak policjanci legitymować ludzi, sprawdzając, kto zasługuje, żeby maszerować w sprawie solidarności.

Po drugie, jedną z podstawowych ról Pride’u jest publiczne przypominanie o tym, że seks i płeć nie są sprawami prywatnymi. Słusznie rozpoznajemy otwartą homofobiczność stwierdzenia, że „nie interesuje mnie, co robią w sypialni, byleby nie pchali się z tym na ulicę”. Warto jednak pamiętać, że nie dotyczy ono tylko i wyłącznie tego, z kim chcemy się kochać. Queer zredukowany do bycia jedynie wyznacznikiem wąskiego zestawu seksualnych orientacji i płciowych identyfikacji jest kategorią słabą i tracącą swój potencjał krytyczny.

Nasz seks, nasza erotyka, nasze pragnienie (albo też jego brak) są sprawami publicznymi. Ich uliczna manifestacja, jaką jest Pride, nie służy jednak tylko i wyłącznie temu, żeby przemówić we własnym imieniu, jakbyśmy były niczym więcej niż tylko tłumem tęczowych indywiduów przypadkowo zebranych pod jedną flagą. W samym pojęciu „dumy” zawiera się wezwanie do tego, aby zerwać z niesprawiedliwą hierarchizacją, pozwalającą niektórym formom seksualności – tym cis/hetero/patriarchalnym – na niekwestionowalną publiczną obecność, jednocześnie skazując resztę z nich na mrok prywatności. Manifestacja dumy nie jest jedynie próbą przeniesienia części nienormatywnych erotyk i tożsamości „na ulicę”, ale protestem przeciwko samemu mechanizmowi hierarchizacji, który zawiera się w logice podziału na prywatne i publiczne.

Jest to tym ważniejsze, że żyjemy obecnie w czasach postępującej normalizacji niektórych form gejowskości i lesbijskości. Mężczyzna i mężczyzna mogą być dzisiaj, w oczach liberalnych mediów i znacznej części opinii publicznej, „normalną rodziną”. Ich normalność jest jednak często okupiona odrzuceniem tego, co za „normalne” uznane zostać nie może. Ryzykiem nieustannie zagrażającym manifestacjom Pride jest to, że często stają się one właśnie celebracją tej nowej normatywności i przywilejów przysługujących i tak już najbardziej uprzywilejowanym członkom wspólnoty LGBT+. W tym sensie obrona obecności kinku na Pride’ach jest konieczna bez względu na to, jakie mamy indywidualne zapatrywania na BDSM – jest ona konieczna w ten sam sposób, w jaki konieczna jest obecność pracy seksualnej czy otwarcie transkowej erotyki, czyli wszystkiego, co zaburza homonormatywne zapatrywania części uczestników naszych kochanych Parad Równości.

Warto tutaj wspomnieć, że opisany powyżej problem nie daje się zredukować do kwestii kapitalistycznego przywłaszczenia estetyki Pride. Kink na paradach nie jest kontrowersyjny tylko dlatego, że utrudnia sprzedaż tęczowego merchu czy nie pasuje do korporacyjnej wizji kapitalizmu LGBT. Spory o to, czy skórzakom lub lesbijkom S/M wolno się pojawić na manifestacjach w imieniu gay liberation są na Zachodzie starsze, niż komercjalizacja Pride’ów. Nie oznacza to jednak, że kapitalizm nie odgrywa tutaj roli. Zamiast jednak stanowić siłę bezpośredniego nacisku, jest on obecny w tym, jak polityka szacowności i asymilacji, składająca się na wizję gejów, lesbijek i transów jako normalnych obywateli, jest polityką inkluzji poprzez włączenie nas w struktury obywatelstwa i konsumpcji. Kinkowa ekspresja nie musi być temu przeciwna, stanowi jednak permanentny zgrzyt w trybach machiny normalizacji mającej przedstawić „osoby LGBT+” jako zwyczajne, normalne i posiadające po prostu inne tożsamości.

Po trzecie, niebezpieczne i nieodpowiedzialne jest sięganie po retorykę sugerującą, że obecność kinku na Pride czyni te imprezy „mniej stosownymi dla dzieci”. Argumenty tego rodzaju w sposób nieuchronny odwołują się bowiem do reakcyjnych postaw sugerujących, że obecność gejów, lesbijek czy osób trans w przestrzeni publicznej jest sama w sobie zagrożeniem dla młodzieży.

Trudno zresztą nie spotykać się dzisiaj z tego rodzaju wypowiedziami. Jako trans kobieta jestem doskonale świadoma, że samo moje istnienie wystarcza niektórym do sformułowania argumentu, że nasze dzieci są zagrożone. Nie jest to zresztą nic nowego. Bezpieczeństwo dzieci (w domyśle białych, z klasy średniej, dysponujących przyszłością) jest od dawna jednym z podstawowych argumentów na rzecz represji mniejszości. Od międzywojennych opowieści o tym, że zatrudnienie żydowskiej niańki będzie zagrażać chrześcijańskim dzieciom, przez panikę na temat homoseksualnych nauczycieli, po współczesne ataki na lekarzy pomagających trans dzieciom, to właśnie imię Dziecka stanowi znak, pod którym gromadziły i gromadzą się reakcyjne siły.

Będąc na Paradzie Równości, siłą rzeczy znajdujemy się pośród dziesiątek form ekspresji, które były i są opisywane jako zagrożenie dla dzieci. Czy widok całujących się facetów rzeczywiście jednak robi im krzywdę? Drag queens? Trans chłopców w porozciąganych t-shirtach? Przypisywanie szczególnego zagrożenia kinkowi nie tylko sugeruje, że formy relacji oparte na BDSM muszą być „czysto seksualne” – a więc wyprane z intymności i bliskości, którą nauczyliśmy się już dostrzegać w miłości między osobami tej samej płci – ale również przyczynia się do dalszej patologizacji nienormatywnych praktyk erotycznych. Transka na smyczy nie stanowi zagrożenia dla dzieci; zagrożeniem jest raczej system, który każe nam myśleć o tym, że dzieci są nieustannie zagrożone.

Pride to lekcja dumy i lekcja różnicy – zarówno dla postronnych obserwatorów, jak i samych uczestników parady. W tym też sensie warto wreszcie wyjść poza nużące spory o to, jakie formy ekspresji powinny być na niej dopuszczalne, a jakie zakazane. Żyjemy w czasach konserwatywnego backlashu i wzajemne pilnowanie naszych pragnień i fantazji nie pomoże nam uciec spod zasięgu sił, które nie pragną niczego innego, jak naszego zniszczenia. Popularne queerowe hasło przypomina, że „pierwszy Pride to były zamieszki” – co oznacza również, że był on przestrzenią zagrożenia, wyzwania i dyskomfortu. Był to moment, w którym grupy osób, które dotychczas niekoniecznie rozumiały się jako sobie bliskie, nagle zdołały zbudować pewną koalicję, nawet jeśli chybotliwą. Warto więc zaufać sobie nawzajem, jak też i dzieciom, jeśli faktycznie uznajemy je za gotowe do tego, by w tym zagrożeniu nam towarzyszyć. Wbrew marzeniom „normalnych gejów”, przemoc, w opozycji do której okazujemy swoją dumę, nie zniknęła. Naszym wrogiem jest coś innego, niż niestosowne zachowania czy nadmiernie odważne kreacje podczas ulicznego protestu.

J. Szpilka – osoba absolwencka kulturoznawstwa i historii. W Instytucie Kultury Polskiej pracuje nad rozprawą doktorską o praktykach BDSM we współczesnej Polsce. Zajmuje się teorią queer, studiami trans i kulturami punkowymi. Publikacje m. in. w „Feminist Review”, „Kontekstach”, „Kwartalniku Trzeci Sektor” i „InterAlia”. Współpracuje z fundacjami Obserwatorium Żywej Kultury oraz Zakopiańczycy. W poszukiwaniu tożsamości.